Znowu ten sam przeciwnik / Strona główna <

Znowu ten sam przeciwnik

 

Jednak najwspanialsza przygoda, również ta z pszczołami, ma swoje słabe strony. Nie ze wszystkim pszczoły poradzą sobie same, i pszczelarzowi nie zawsze pomogą, chociaż starają się, jak tylko potrafią. Dotykają nas więc kłopoty z pogodą, nie zawsze wystarczająco obfite pożytki, zagrożenie chorobami (zwłaszcza warrozą), opryski chemiczne, brak miejsc na ustawienie pasieki, i oczywiście mała opłacalność chowu pszczół. To ostatnie zagadnienie jest przyczyną wielu kolejnych problemów. Mizerne efekty ekonomiczne osiągane przez większość pszczelarzy powodują, że nie mają oni następców, brakuje im środków inwestycyjnych, a pszczelarstwem zajmują się głownie ludzie starszego pokolenia. I to nie tylko dlatego, że „do pszczelarstwa trzeba dojrzeć”, jak mawiają niektórzy doświadczeni pasjonaci naszego zawodu. Po prostu starszy człowiek, mimo narzekań na los emeryta w naszym kraju, ma stałe, bezpieczne źródło dochodu i z efektami finansowymi swojej pasji może się nie liczyć.
Mała opłacalność chowu pszczół ma swoje oczywiste przyczyny. Nie jest to bynajmniej nadmierna produkcja miodu i innych artykułów w naszych pasiekach. Jeśli przyjrzymy się statystykom, to okaże się, że miodu wcale nie mamy za dużo. Globalna produkcja miodu w Polsce jest mniejsza niż krajowe spożycie. Mamy około 1 miliona rodzin pszczelich, które produkują kilkanaście tysięcy ton miodu rocznie. Średnia wydajność naszych pszczółek to zależnie od urodzaju 10 - 20 kg miodu rocznie z ula (rekordy rzędu 50 ÷ 70 kg z rodziny przeciętnemu pszczelarzowi trafiają się równie często jak „taaaka ryba” wędkarzowi). Statystyczny Polak spożywa 0,3 – 0,4 kg miodu rocznie, a liczby te są wynikiem dzielenia ilości miodu oficjalnie wprowadzanego na rynek (12 – 16 tys. ton) przez liczbę mieszkańców naszego kraju. Jednak miód w sklepach to nie wszystko: trudno oszacować, ile miodu sprzedawane jest na targowiskach, kiermaszach, na ulicy, w domu i pasiece oraz ile jest spożywane przez pszczelarza i jego rodzinę czy po prostu rozdawanego krewnym, przyjaciołom i znajomym.

 


Mimo to niejeden pszczelarz gromadzi z roku na rok coraz większe zapasy miodu. Bywa tak, że z braku środków finansowych pszczelarze są zmuszani karmić pszczoły na zimę miodem, co przecież w ogóle nie ma sensu i czego zrozumiałą konsekwencją jest zmniejszanie, a nawet likwidowanie pasiek. Przyczyny takiego stanu rzeczy nie są dla nikogo tajemnicą: mała opłacalność, a często wręcz deficytowość pszczelarstwa spowodowana jest importem miodu jeszcze tańszego niż nasz. To ten miód trafia do sklepów, zwłaszcza do tych, gdzie najwięcej kupujemy, a wiec do większych i mniejszych sieci marketów.
Odwiedzanie centrów handlowych dla coraz szerszych rzeszy naszych rodaków staje się sposobem na spędzanie wolnego czasu, czego miłym urozmaiceniem jest robienie zakupów. Przy okazji kupowany jest też miód, ale nie nasz, tylko ten hipermarketowy, w większości pochodzący z importu. My, pszczelarze, obrażamy się na takiego klienta, który przecież powinien wiedzieć, że prawdziwy miód może kupić tylko u nas. Klient jednak tego nie wie, bo i skąd? On kupiłby nasz miód, ale w sklepie go nie znajdzie.
Co może zrobić zwykły pszczelarz w konfrontacji z dużą siecią sklepów? Niewiele, bowiem nikt nie chce rozmawiać z dostawcą, który ma do zaoferowania jedną lub dwie tony miodu. By wejść na taki rynek, trzeba mieć kilkadziesiąt lub kilkaset ton miodu w różnym asortymencie odmianowym i opakowaniowym. Nie sprosta temu pojedynczy pszczelarz, nawet ten duży, mający 100 czy 200 rodzin. Taka ilość miodu jest wytwarzana przez pasieki całego powiatu lub nawet dwóch!
Nie pomoże zwiększanie produkcji przez poprawę pogłowia, powiększanie pasieki, wędrówki na pożytki ani wprowadzanie nowych rodzajów uli. W ten sposób produkcję można podwoić lub nawet potroić, ale to wciąż za mało, by móc liczyć się na rynku. Jedyna metoda to integracja pozioma, czyli łączenie się producentów w grupy, mogące zaoferować wymaganą ilość towaru określonej jakości. Tak działają rolnicy (i pszczelarze) ze „starych” państw unijnych: w tych krajach 60 % produktów rolnych na rynek wprowadzają spółdzielnie, spółki i grupy producenckie, skutecznie konkurując z pośrednikami i importerami. U nas na dzień dzisiejszy rolnicy zrzeszeni w spółkach i grupach sprzedają 2 % produktów. Korzyści wynikające z członkowstwa w grupie wynikają nie tylko z możliwości znalezienia się na rynku, dla „zwykłych” producentów niedostępnym. Utworzone według obowiązujących procedur grupy producenckie mogą korzystać z refundacji oprocentowania kredytów i z bezzwrotnej pomocy unijnej w wysokości od 3 do 5 % wartości sprzedanej. Najważniejsze jest jednak obniżenie kosztów wytwarzania, przez co nasz towar może stać się konkurencyjny nawet w stosunku do tego pochodzącego z importu.
Niewielkie jest jednak zainteresowanie tą formą działalności wśród naszych rolników, a tym bardziej pszczelarzy. Przerażają koszty, które muszą ponieść przyszli członkowie grupy: najpierw kilka tysięcy zł na rejestrację, później co najmniej 50 tys. zł kapitału założycielskiego. Odstręcza konieczność prowadzenia księgowości i znajomości przepisów prawnych. Największą przeszkodą są jednak bariery natury mentalnej: brak zaufania do ewentualnych wspólników i niewiara, że to wszystko wyjdzie…
Jeśli jednak dokładnie policzyć, koszty związane z rozpoczęciem wspólnej działalności nie są wysokie w porównaniu z tymi, które ponosimy na co dzień, próbując na własną rękę pozbyć się nikomu z pozoru niepotrzebnego miodu. Jeżeli sprzedajemy go po 5,50 zł za kg firmie zajmującej się konfekcjonowaniem i dalszym obrotem, to dajemy komuś z każdym kilogramem przynajmniej 10 zł. Miód w „dużych” sklepach tylko z pozoru jest tani, w rzeczywistości jego cena „na półce” wynosi od 15 do 35 zł za kg, w zależności od wielkości słoika i od tego, co jest napisane na etykiecie. Jeśli próbujemy miód sprzedawać sami na bazarach, kiermaszach czy na ulicy, ponosimy trudne do oszacowania koszty, na które składają się nie tylko opłaty targowe, transport i mandaty za niewłaściwe parkowanie czy handel w niedozwolonych miejscach. W czasie poświęconym na sprzedawanie można przecież wykonać setki nowych uli z wyposażeniem, zbudować pracownię z prawdziwego zdarzenia lub ją wyremontować, poszerzyć swoje wiadomości lub po prostu odpocząć. Nikt nie odda też zdrowia zszarganego marznięciem i moknięciem w jesienno – zimowej atmosferze bazaru. Przy tak rozumianych kosztach pieniądze, które trzeba zainwestować tylko raz na rozkręcenie wspólnego interesu są naprawdę małe.
Prowadzenie obsługi prawnej i księgowej można zlecić wyspecjalizowanej w tym firmie. Można próbować prowadzić te sprawy samemu, w końcu prawie każdy pszczelarz ma jakiś inny zawód, może wśród członków grupy znajdzie się ekonomista? Inne trudności też można by rozwiązywać wspólnie, gdyby nie problem najważniejszy.

 


Najtrudniejsze do przeskoczenia są bariery natury mentalnej. Czy z tym da się coś zrobić? Czy można dojść do czegoś wspólnie z ludźmi, którzy są naszymi konkurentami, wręcz wrogami? Bo kto jest tym naszym największym przeciwnikiem? Okazuje się, że to nie firmy rządzące rynkiem pszczelarskim tak skutecznie, że zwykły pszczelarz nie ma na nim czego szukać, a nawet wstydzi się, że żyje. Nie są nimi producenci miodu i niby-miodu za oceanem. Nie są sieci sklepów, wciskające klientom przy pomocy umiejętnych kampanii marketingowych produkt niskiej jakości, ale wcale nie po najniższej cenie. Nasz wróg czai się tuż za rogiem lub za miedzą, jest niebezpieczny i przebiegły, a pokonać można go tą samą bronią, której on z upodobaniem używa: zaniżając cenę i oczerniając go przed ewentualnym klientem. Cóż to za nieprzyjaciel przebrzydły, zapluty karzeł reakcji pszczelarskiej czy może wręcz diabeł wcielony?
To drugi pszczelarz. Zwyczajny pasiecznik taki jak my, stojący ze swoimi słoikami po drugiej stronie bazarowej alejki, trzymający pasiekę w tej samej wsi, podwożący pszczoły na „nasz” pożytek lub stacjonujący tam, gdzie my wywędrować zamierzamy. To on jest winien naszemu nieszczęściu: z jego pasieki pszczoły przyniosły zgnilec i warrozę, on odebrał nam klientów na bazarze, mało tego, ośmielił się kupić przyczepę korzystając z pomocy naszego Związku by wędrować i produkować jeszcze więcej i jeszcze bardziej nas pogrążyć. To wszystko w sytuacji, gdy w „Biedronkach” i „Lidlach” miodu są pełne półki i najmarniejszy klient cenniejszy jest niż dobra Krainka. A przecież na konkurencję w sieciach marketów nie mamy się co rzucać, z wysokie progi dla nas, ale tego przeciwnika zza rogu warto pokonać. I tylko co niektóry z nas zrozumie, że ten drugi pszczelarz ma takie same problemy jak my i myśli tak samo, jest po prostu taki sam, ani od nas lepszy, ani gorszy.

 


Tylko że to naszego klienta nie obchodzi, za to naszego prawdziwego konkurenta cieszy. On „wszedł” do sieci sklepów, ryzykując niewielkie pieniądze, zbyt ma zapewniony, towaru też mu nie zabraknie, co najwyżej odkupi go od nas po niezbyt zadawalającej go cenie, bo za granicą miałby dwa razy taniej. Nie ma mu się co dziwić, przecież też chce żyć i zarabiać, a że ludzie miód kupują, to czemu im go nie sprzedawać? Konkurencji przecież nie ma, ten pszczelarz z bazaru mu nie „podskoczy”, co najwyżej naśle inspekcję na swojego kolegę po fachu. Wtedy ubędzie jeden z bazaru, kilku następnych się przestraszy i zaszyje się w domowych pieleszach, a w najbliższym sezonie pasieki zmniejszą lub zlikwidują, po co się bowiem narażać. Zostanie na targu jeden czy dwóch, ale u nich też nikt nic nie kupi. Klienci zdezorientowani wzajemnymi oskarżeniami pszczelarzy wiedzą już dobrze, kto jest oszustem, złodziejem i fałszerzem, więc nasz bazarek będą omijać z daleka. Miód kupią sobie w markecie: tani, prawdziwy, i przynajmniej jest tam ciepło i deszcz nie pada. A „handlarz”? Ten dopiero będzie zacierał ręce i cieszył się, jak mu się pięknie konkurencja sama wykończyła.
Czy w takiej sytuacji warto coś robić? Oczywiście, że warto, a nawet trzeba. Najwyższy czas po temu, a nawet ostatni dzwonek tym bardziej, że obowiązujące przepisy uwzględniają tworzenie grup producentów rolnych. Jest w nich dokładnie ujęte, kto może grupę tworzyć, jakie powinien spełniać wymogi, jakie dokumenty należy zgromadzić, jak ją zarejestrować i jak działać. Owszem, te przepisy są napisane trudnym, urzędniczym językiem, ale to cecha wszystkich przepisów, do których przecież bez oporów w życiu codziennym się stosujemy (chociażby Prawo o Ruchu Drogowym, Kodeks Rodzinny i Opiekuńczy lub regulamin korzystania z autobusu). Załatwienie wszystkich dokumentów zajmie trochę czasu. Czasu bardzo drogiego, gdyż można by go spędzić na bazarze, by znowu nic nie sprzedać, zmarznąć i nasłuchać się gorzkiej nieprawdy od wiecznie niezadowolonych klientów o nas i naszych pszczołach.
Najpierw jednak trzeba zakopać topory wojenne i obalić dzielące nas mury, których tak naprawdę nie ma, bo w gruncie rzeczy wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Naszym przeciwnikiem nie jest pszczelarz czy tym bardziej klient poszukujący dobrego miodu, tylko właśnie ten „hurtownik”, wykorzystujący skwapliwie naszą niezgodę i brak zorganizowania. Tutaj uwaga: brak zorganizowania? Przecież to właśnie koła i związki pszczelarzy należą do najstarszych organizacji w Polsce! Nie ma miesiąca, by któraś z naszych organizacji nie obchodziła okrągłej rocznicy swojego powstania, a są takie, które liczą już ponad sto lat. Przyczyną ich powołania przed laty nie były bynajmniej względy uczuciowe, lecz wymogi gospodarcze. W zachowanych kronikach najstarszych związków można wyczytać, że pszczelarze zrzeszali się (zwłaszcza w latach międzywojennych lub jeszcze wcześniej) po to, by razem zakupić i użytkować kosztowny sprzęt, wspólnie zaopatrywać się w tańszy cukier, a także zorganizować dostawy miodu do sklepów w dużym mieście. A więc to wszystko, co dzisiaj jest obszarem działania grupy producentów. Czy nie można do tego wrócić? Przecież nadal spotykamy się na naszych zebraniach, znamy się często od urodzenia, a dyskusje, zamiast iść w budującym kierunku, wciąż koncentrują się na cukrze, którego nie ma, biowarze, który nie działał i matkach, które nie czerwiły. Warto już te tematy zakończyć i pomyśleć o innych działaniach, na dzień dzisiejszy bardzo potrzebnych. W przeciwnym razie coraz liczniejsi z nas będą dochodzić do niezbyt budującego wniosku: „skoro tyle milionów ludzi żyje dobrze bez pszczół, po co mnie ten kłopot?...” Jednak najwspanialsza przygoda, również ta z pszczołami, ma swoje słabe strony. Nie ze wszystkim pszczoły poradzą sobie same, i pszczelarzowi nie zawsze pomogą, chociaż starają się, jak tylko potrafią. Dotykają nas więc kłopoty z pogodą, nie zawsze wystarczająco obfite pożytki, zagrożenie chorobami (zwłaszcza warrozą), opryski chemiczne, brak miejsc na ustawienie pasieki, i oczywiście mała opłacalność chowu pszczół. To ostatnie zagadnienie jest przyczyną wielu kolejnych problemów. Mizerne efekty ekonomiczne osiągane przez większość pszczelarzy powodują, że nie mają oni następców, brakuje im środków inwestycyjnych, a pszczelarstwem zajmują się głownie ludzie starszego pokolenia. I to nie tylko dlatego, że „do pszczelarstwa trzeba dojrzeć”, jak mawiają niektórzy doświadczeni pasjonaci naszego zawodu. Po prostu starszy człowiek, mimo narzekań na los emeryta w naszym kraju, ma stałe, bezpieczne źródło dochodu i z efektami finansowymi swojej pasji może się nie liczyć.

 


Mała opłacalność chowu pszczół ma swoje oczywiste przyczyny. Nie jest to bynajmniej nadmierna produkcja miodu i innych artykułów w naszych pasiekach. Jeśli przyjrzymy się statystykom, to okaże się, że miodu wcale nie mamy za dużo. Globalna produkcja miodu w Polsce jest mniejsza niż krajowe spożycie. Mamy około 1 miliona rodzin pszczelich, które produkują kilkanaście tysięcy ton miodu rocznie. Średnia wydajność naszych pszczółek to zależnie od urodzaju 10 - 20 kg miodu rocznie z ula (rekordy rzędu 50 ÷ 70 kg z rodziny przeciętnemu pszczelarzowi trafiają się równie często jak „taaaka ryba” wędkarzowi). Statystyczny Polak spożywa 0,3 – 0,4 kg miodu rocznie, a liczby te są wynikiem dzielenia ilości miodu oficjalnie wprowadzanego na rynek (12 – 16 tys. ton) przez liczbę mieszkańców naszego kraju. Jednak miód w sklepach to nie wszystko: trudno oszacować, ile miodu sprzedawane jest na targowiskach, kiermaszach, na ulicy, w domu i pasiece oraz ile jest spożywane przez pszczelarza i jego rodzinę czy po prostu rozdawanego krewnym, przyjaciołom i znajomym.
Mimo to niejeden pszczelarz gromadzi z roku na rok coraz większe zapasy miodu. Bywa tak, że z braku środków finansowych pszczelarze są zmuszani karmić pszczoły na zimę miodem, co przecież w ogóle nie ma sensu i czego zrozumiałą konsekwencją jest zmniejszanie, a nawet likwidowanie pasiek. Przyczyny takiego stanu rzeczy nie są dla nikogo tajemnicą: mała opłacalność, a często wręcz deficytowość pszczelarstwa spowodowana jest importem miodu jeszcze tańszego niż nasz. To ten miód trafia do sklepów, zwłaszcza do tych, gdzie najwięcej kupujemy, a wiec do większych i mniejszych sieci marketów.
Odwiedzanie centrów handlowych dla coraz szerszych rzeszy naszych rodaków staje się sposobem na spędzanie wolnego czasu, czego miłym urozmaiceniem jest robienie zakupów. Przy okazji kupowany jest też miód, ale nie nasz, tylko ten hipermarketowy, w większości pochodzący z importu. My, pszczelarze, obrażamy się na takiego klienta, który przecież powinien wiedzieć, że prawdziwy miód może kupić tylko u nas. Klient jednak tego nie wie, bo i skąd? On kupiłby nasz miód, ale w sklepie go nie znajdzie.
Co może zrobić zwykły pszczelarz w konfrontacji z dużą siecią sklepów? Niewiele, bowiem nikt nie chce rozmawiać z dostawcą, który ma do zaoferowania jedną lub dwie tony miodu. By wejść na taki rynek, trzeba mieć kilkadziesiąt lub kilkaset ton miodu w różnym asortymencie odmianowym i opakowaniowym. Nie sprosta temu pojedynczy pszczelarz, nawet ten duży, mający 100 czy 200 rodzin. Taka ilość miodu jest wytwarzana przez pasieki całego powiatu lub nawet dwóch!
Nie pomoże zwiększanie produkcji przez poprawę pogłowia, powiększanie pasieki, wędrówki na pożytki ani wprowadzanie nowych rodzajów uli. W ten sposób produkcję można podwoić lub nawet potroić, ale to wciąż za mało, by móc liczyć się na rynku. Jedyna metoda to integracja pozioma, czyli łączenie się producentów w grupy, mogące zaoferować wymaganą ilość towaru określonej jakości. Tak działają rolnicy (i pszczelarze) ze „starych” państw unijnych: w tych krajach 60 % produktów rolnych na rynek wprowadzają spółdzielnie, spółki i grupy producenckie, skutecznie konkurując z pośrednikami i importerami. U nas na dzień dzisiejszy rolnicy zrzeszeni w spółkach i grupach sprzedają 2 % produktów. Korzyści wynikające z członkowstwa w grupie wynikają nie tylko z możliwości znalezienia się na rynku, dla „zwykłych” producentów niedostępnym. Utworzone według obowiązujących procedur grupy producenckie mogą korzystać z refundacji oprocentowania kredytów i z bezzwrotnej pomocy unijnej w wysokości od 3 do 5 % wartości sprzedanej. Najważniejsze jest jednak obniżenie kosztów wytwarzania, przez co nasz towar może stać się konkurencyjny nawet w stosunku do tego pochodzącego z importu.
Niewielkie jest jednak zainteresowanie tą formą działalności wśród naszych rolników, a tym bardziej pszczelarzy. Przerażają koszty, które muszą ponieść przyszli członkowie grupy: najpierw kilka tysięcy zł na rejestrację, później co najmniej 50 tys. zł kapitału założycielskiego. Odstręcza konieczność prowadzenia księgowości i znajomości przepisów prawnych. Największą przeszkodą są jednak bariery natury mentalnej: brak zaufania do ewentualnych wspólników i niewiara, że to wszystko wyjdzie…

 


Jeśli jednak dokładnie policzyć, koszty związane z rozpoczęciem wspólnej działalności nie są wysokie w porównaniu z tymi, które ponosimy na co dzień, próbując na własną rękę pozbyć się nikomu z pozoru niepotrzebnego miodu. Jeżeli sprzedajemy go po 5,50 zł za kg firmie zajmującej się konfekcjonowaniem i dalszym obrotem, to dajemy komuś z każdym kilogramem przynajmniej 10 zł. Miód w „dużych” sklepach tylko z pozoru jest tani, w rzeczywistości jego cena „na półce” wynosi od 15 do 35 zł za kg, w zależności od wielkości słoika i od tego, co jest napisane na etykiecie. Jeśli próbujemy miód sprzedawać sami na bazarach, kiermaszach czy na ulicy, ponosimy trudne do oszacowania koszty, na które składają się nie tylko opłaty targowe, transport i mandaty za niewłaściwe parkowanie czy handel w niedozwolonych miejscach. W czasie poświęconym na sprzedawanie można przecież wykonać setki nowych uli z wyposażeniem, zbudować pracownię z prawdziwego zdarzenia lub ją wyremontować, poszerzyć swoje wiadomości lub po prostu odpocząć. Nikt nie odda też zdrowia zszarganego marznięciem i moknięciem w jesienno – zimowej atmosferze bazaru. Przy tak rozumianych kosztach pieniądze, które trzeba zainwestować tylko raz na rozkręcenie wspólnego interesu są naprawdę małe.
Prowadzenie obsługi prawnej i księgowej można zlecić wyspecjalizowanej w tym firmie. Można próbować prowadzić te sprawy samemu, w końcu prawie każdy pszczelarz ma jakiś inny zawód, może wśród członków grupy znajdzie się ekonomista? Inne trudności też można by rozwiązywać wspólnie, gdyby nie problem najważniejszy.
Najtrudniejsze do przeskoczenia są bariery natury mentalnej. Czy z tym da się coś zrobić? Czy można dojść do czegoś wspólnie z ludźmi, którzy są naszymi konkurentami, wręcz wrogami? Bo kto jest tym naszym największym przeciwnikiem? Okazuje się, że to nie firmy rządzące rynkiem pszczelarskim tak skutecznie, że zwykły pszczelarz nie ma na nim czego szukać, a nawet wstydzi się, że żyje. Nie są nimi producenci miodu i niby-miodu za oceanem. Nie są sieci sklepów, wciskające klientom przy pomocy umiejętnych kampanii marketingowych produkt niskiej jakości, ale wcale nie po najniższej cenie. Nasz wróg czai się tuż za rogiem lub za miedzą, jest niebezpieczny i przebiegły, a pokonać można go tą samą bronią, której on z upodobaniem używa: zaniżając cenę i oczerniając go przed ewentualnym klientem. Cóż to za nieprzyjaciel przebrzydły, zapluty karzeł reakcji pszczelarskiej czy może wręcz diabeł wcielony?
To drugi pszczelarz. Zwyczajny pasiecznik taki jak my, stojący ze swoimi słoikami po drugiej stronie bazarowej alejki, trzymający pasiekę w tej samej wsi, podwożący pszczoły na „nasz” pożytek lub stacjonujący tam, gdzie my wywędrować zamierzamy. To on jest winien naszemu nieszczęściu: z jego pasieki pszczoły przyniosły zgnilec i warrozę, on odebrał nam klientów na bazarze, mało tego, ośmielił się kupić przyczepę korzystając z pomocy naszego Związku by wędrować i produkować jeszcze więcej i jeszcze bardziej nas pogrążyć. To wszystko w sytuacji, gdy w „Biedronkach” i „Lidlach” miodu są pełne półki i najmarniejszy klient cenniejszy jest niż dobra Krainka. A przecież na konkurencję w sieciach marketów nie mamy się co rzucać, z wysokie progi dla nas, ale tego przeciwnika zza rogu warto pokonać. I tylko co niektóry z nas zrozumie, że ten drugi pszczelarz ma takie same problemy jak my i myśli tak samo, jest po prostu taki sam, ani od nas lepszy, ani gorszy.
Tylko że to naszego klienta nie obchodzi, za to naszego prawdziwego konkurenta cieszy. On „wszedł” do sieci sklepów, ryzykując niewielkie pieniądze, zbyt ma zapewniony, towaru też mu nie zabraknie, co najwyżej odkupi go od nas po niezbyt zadawalającej go cenie, bo za granicą miałby dwa razy taniej. Nie ma mu się co dziwić, przecież też chce żyć i zarabiać, a że ludzie miód kupują, to czemu im go nie sprzedawać? Konkurencji przecież nie ma, ten pszczelarz z bazaru mu nie „podskoczy”, co najwyżej naśle inspekcję na swojego kolegę po fachu. Wtedy ubędzie jeden z bazaru, kilku następnych się przestraszy i zaszyje się w domowych pieleszach, a w najbliższym sezonie pasieki zmniejszą lub zlikwidują, po co się bowiem narażać. Zostanie na targu jeden czy dwóch, ale u nich też nikt nic nie kupi. Klienci zdezorientowani wzajemnymi oskarżeniami pszczelarzy wiedzą już dobrze, kto jest oszustem, złodziejem i fałszerzem, więc nasz bazarek będą omijać z daleka. Miód kupią sobie w markecie: tani, prawdziwy, i przynajmniej jest tam ciepło i deszcz nie pada. A „handlarz”? Ten dopiero będzie zacierał ręce i cieszył się, jak mu się pięknie konkurencja sama wykończyła.
Czy w takiej sytuacji warto coś robić? Oczywiście, że warto, a nawet trzeba. Najwyższy czas po temu, a nawet ostatni dzwonek tym bardziej, że obowiązujące przepisy uwzględniają tworzenie grup producentów rolnych. Jest w nich dokładnie ujęte, kto może grupę tworzyć, jakie powinien spełniać wymogi, jakie dokumenty należy zgromadzić, jak ją zarejestrować i jak działać. Owszem, te przepisy są napisane trudnym, urzędniczym językiem, ale to cecha wszystkich przepisów, do których przecież bez oporów w życiu codziennym się stosujemy (chociażby Prawo o Ruchu Drogowym, Kodeks Rodzinny i Opiekuńczy lub regulamin korzystania z autobusu). Załatwienie wszystkich dokumentów zajmie trochę czasu. Czasu bardzo drogiego, gdyż można by go spędzić na bazarze, by znowu nic nie sprzedać, zmarznąć i nasłuchać się gorzkiej nieprawdy od wiecznie niezadowolonych klientów o nas i naszych pszczołach.

 


Najpierw jednak trzeba zakopać topory wojenne i obalić dzielące nas mury, których tak naprawdę nie ma, bo w gruncie rzeczy wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Naszym przeciwnikiem nie jest pszczelarz czy tym bardziej klient poszukujący dobrego miodu, tylko właśnie ten „hurtownik”, wykorzystujący skwapliwie naszą niezgodę i brak zorganizowania. Tutaj uwaga: brak zorganizowania? Przecież to właśnie koła i związki pszczelarzy należą do najstarszych organizacji w Polsce! Nie ma miesiąca, by któraś z naszych organizacji nie obchodziła okrągłej rocznicy swojego powstania, a są takie, które liczą już ponad sto lat. Przyczyną ich powołania przed laty nie były bynajmniej względy uczuciowe, lecz wymogi gospodarcze. W zachowanych kronikach najstarszych związków można wyczytać, że pszczelarze zrzeszali się (zwłaszcza w latach międzywojennych lub jeszcze wcześniej) po to, by razem zakupić i użytkować kosztowny sprzęt, wspólnie zaopatrywać się w tańszy cukier, a także zorganizować dostawy miodu do sklepów w dużym mieście. A więc to wszystko, co dzisiaj jest obszarem działania grupy producentów. Czy nie można do tego wrócić? Przecież nadal spotykamy się na naszych zebraniach, znamy się często od urodzenia, a dyskusje, zamiast iść w budującym kierunku, wciąż koncentrują się na cukrze, którego nie ma, biowarze, który nie działał i matkach, które nie czerwiły. Warto już te tematy zakończyć i pomyśleć o innych działaniach, na dzień dzisiejszy bardzo potrzebnych. W przeciwnym razie coraz liczniejsi z nas będą dochodzić do niezbyt budującego wniosku: „skoro tyle milionów ludzi żyje dobrze bez pszczół, po co mnie ten kłopot?...”

 

 

Sławomir Trzybiński

 
> Galeria zdjęć (losowe zdięcia)
Dodano: 2010-11-13 Dodano: 2008-06-15 Dodano: 2010-04-20 Dodano: 2009-04-24