Zima w pasiece / Strona główna <

Zima w pasiece

Zima to dla pszczelarzy okres względnego „bezrobocia”. Względnego, bo każdy zagadnięty pszczelarz powie, że zimą też ma bardzo dużo zajęć, i to zarówno ten „duży” (zawodowiec), czy „mały” (amator, hobbysta, działkowiec – do wyboru).
Przede wszystkim wszyscy pszczelarze w okresie jesienno – zimowo – wczesnowiosennym naprawiają stary i wykonują nowy sprzęt oraz szkolą się. Oprócz tego zajmują się sprzedażą pozyskanych w sezonie produktów: głównie miodu, ale też pyłku (obnóży), pierzgi z miodem, kitu pszczelego i wosku, wcześniej przerobionego na świeczki. Teraz jest czas na zebrania, wycieczki i pielgrzymki (Dzień Świętego Ambrożego).
To aż tyle i tylko tyle. Jeżeli dokładnie przyjrzeć się tym „obowiązkom” to okaże się, że czasu na ich spełnienie jest aż nadto. Przecież okres, w którym pszczoły pozostają w ulach i nic nie trzeba a nawet nie można przy nich robić trwa pół roku a niekiedy nawet dłużej. Przygotowanie nowego sprzętu i naprawa starego, topienie wosku, czyszczenie, dziurkowanie i drutowanie ramek czy skrobanie propolisu z beleczek i nadstawek nie zajmą w żadnej z polskich pasiek aż sześciu miesięcy. Zebrania pszczelarzy w większości kół odbywają się raz w miesiącu i trwają dwie godziny, czasem dłużej, zwłaszcza gdy dyskusja jest wyjątkowo burzliwa lub zaproszono jakiegoś prelegenta. Szkolenie, nawet duże, organizowane w Kamiannej, trwa nie dłużej niż 4 dni, a pszczelarzy szkolących się częściej niż raz w roku można policzyć na palcach (w skali całego kraju). Zima to też nienajlepszy czas na wycieczki, zwłaszcza te dalsze, bo przecież dzień krótki i zimno, zaś imieniny Ambrożego są raz w roku.
Co innego sprzedaż naszych produktów. To właśnie teraz, gdy łatwiej złapać przeziębienie czy grypkę lepiej sprzedaje się miód, a przed świętami świeczki, warto więc poświęcić się i mimo zimna odstać swoje na targu, ryneczku lub bazarze. Ale przecież większość pszczelarzy „stoi” również w sezonie, gdy prac w pasiece jest zatrzęsienie a klienci nie bardzo interesują się miodem. Mało tego, największy „wysyp” pszczelarzy na targowiskach obserwuje się właśnie latem, w czasie miodobrań. Wiadomo, żeby kupić cukier na zimę trzeba najpierw sprzedać miód, nie każdy bowiem w tych trudnych czasach może sobie pozwolić na inwestowanie w pasiekę z innych źródeł i odłożenie sprzedaży miodu na lepsze czasy.
Z tego więc wniosek, że jeśli pszczelarz ma czas na „nie pszczelarskie” zajęcia w pełni sezonu, to tym bardziej nie powinno go brakować jesienią i zimą. Prawda jest jednak taka, że mimo to niejednemu koledze w pełni sezonu, w najmniej odpowiednim momencie zabraknie zadrutowanych ramek, nadstawek a nawet uli! Wzmożony ruch w sklepach oferujących listewki lub gotowe ramki zaczyna się najczęściej w połowie maja, wtedy gdy pszczelarz powinien być w pasiece a nie jeździć w poszukiwaniu potrzebnego sprzętu. A przecież ramki niewielkim kosztem można przygotować już na początku zimy, wtedy też można zamienić wytopiony wosk na węzę, w wolnym czasie naszykować nadstawki, oczyścić kraty odgrodowe i zrobić wiele innych rzeczy, na które nie będzie czasu w maju, czerwcu i lipcu.
Ale zima to nie tylko czas na przygotowania sprzętu, marketing miodowy i odpoczynek. Można pomyśleć i o innych sprawach, przede wszystkim o tych problemach związanych z prowadzeniem pasieki, z którymi na co dzień nie bardzo sobie radzimy. Oczywiście wiadomo, że w grudniu nie będziemy wprowadzać nowych metod gospodarowania czy wymieniać matek w rodzinach. Ale jest teraz najlepszy czas na zaplanowanie najważniejszych zmian, dzięki którym i nam, i pszczołom będzie się żyło i pracowało lepiej.
Co najbardziej boli nas w naszej pracy? Oprócz bólu wywołanego użądleniami, który przecież da się znieść, nie zawsze jesteśmy zadowoleni z pracowitości, nierojliwości i łagodności naszych pszczół. Warto się zastanowić, jakie są tego przyczyny. Czy sąsiadkę przed pożądleniem chronić należy trzymetrowym parkanem, a jak się coś stanie to obłaskawiać słoikami miodu? Czy na czas rójek cały dom musi być zaangażowany w obserwowanie pasieki – czy już się roją, czy aby nie uciekły? Czy wydajności naszej pasieki nie da się potroić lub chociaż podwoić? Być może to wszystko jest możliwe i to bez potrzeby wielkich inwestycji czy nawet zmian w sposobie gospodarowania.

 


Jak wiadomo, o wydajności produkcyjnej pasieki decyduje kilka zasadniczych czynników. Najważniejszym z nich jest pogoda: wiadomo, że nic nie zdziałają najlepsze pszczoły w najlepszych ulach pod opieką najlepszego pszczelarza, gdy jest zimno, pada deszcz i do tego wieje. Z tego też powodu nie prowadzi się chowu pszczół w krajach arktycznych i na innych terenach o ekstremalnych warunkach do życia. Druga rzecz to pożytek: od jakości bazy pożytkowej w zasadniczym stopniu zależy wielkość produkcji miodu, stąd pasieki osiągające ponadprzeciętne zbiory to pasieki wędrowne. Kolejna sprawa to sposób gospodarowania, a więc zabiegi czynione przez pszczelarza, typ ula, jego wyposażenie dodatkowe, wyposażenie pracowni i pasieki – czyli wszystko to, co najbardziej pszczelarzy intryguje i co najczęściej w naszych pasiekach jest poddawane innowacjom. Ostatnia rzecz, zdaje się najmniej ważna, to jakość pogłowia utrzymywanego w pasiece.
Treść tego czwartego punktu wydaje się być w wielu pasiekach umieszczana na szarym końcu albo nawet w ogóle nie brana pod uwagę. Punkt pierwszy, pogoda – wiadomo, że nikt na nią nie ma wpływu, pozostaje nam tylko czekać jaka będzie, ewentualnie obwiniać polityków, za których niecne poczynania Niebiosa karzą nas wszystkich anomaliami atmosferycznymi. Pożytki – wszyscy pszczelarze wiedzą, jak dużo od nich zależy i jeżeli sami nie mogą siać i sadzić roślin miododajnych, nakłaniają do tego okolicznych rolników. Zresztą nikt nie ustawia pasieki w miejscu przypadkowym, lecz najpierw sprawdza na jakie wziątki może liczyć. Jeśli chodzi o sprzęt i różne sposoby gospodarowania, to akurat nasi pszczelarze mogą się pochwalić wieloma rozwiązaniami technicznymi, usprawniającymi pracę i zmuszającymi pszczoły do większej wydajności.
Natomiast jakość pogłowia pszczół użytkowanego w naszych pasiekach często pozostawia dużo do życzenia. Co prawda współczynnik odziedziczalności produkcji miodowej pszczół wynosi tylko 23%, niemniej od tego, jakie geny „tkwią” w naszych pszczołach zależy bardzo dużo, często więcej niż nam się wydaje. Ów współczynnik określa, jaki procent całkowitego zbioru miodu zależy od założeń dziedzicznych pszczół, zaś reszta, czyli 77% miodu zależy od wymienionych wcześniej czynników, czyli pogody, pożytku itd. 23% to mało, niespełna ¼, niemniej jeżeli dokładnie się przyjrzeć wydajności rodzin w naszej pasiece okaże się, że różnice między niektórymi są diametralne i zależą nie tylko od typu ula czy miejsca jego ustawienia. Przyczyną są więc różnice w jakości pogłowia oraz w kondycji matek. Mało tego, nie tylko miodność spędzać nam może sen z powiek. Wspomniana wcześniej agresywność i rojliwość pszczół decyduje o wynikach naszej pracy, ponieważ bezpośrednio przekłada się na jej wydajność. Zupełnie inaczej pracuje się przy pszczołach łagodnych i spokojnych niż przy „diabłach” lub „żmijówkach”, jak to często pszczelarze określają genetycznie agresywne rodziny. W tym samym czasie można obsłużyć znacznie więcej rodzin, łatwiej jest też wykonać wiele zabiegów, które w „niegrzecznych” rodzinach są często niewykonalne, jak chociażby szukanie matki. Zdarza się niekiedy, że pszczelarz musi zabrać pasiekę ze swojej działki, ponieważ pszczoły żądlą wszystkich wokół, a jeżeli nie ma innego dla niej miejsca, musi ją sprzedać lub zlikwidować. Przeciętnemu zjadaczowi chleba (z miodem lub bez) pszczoły kojarzą się właśnie z żądleniem nie mówiąc o tym, że są nagminnie mylone z osami. Żadna goniąca za sensacją gazeta nie napisze o pszczołach nic pozytywnego, co najwyżej postraszy czytelników zagrożeniami, które niosą one na swoich straszliwych żądłach. I niestety, przyznać trzeba, że winni temu są sami pszczelarze, utrzymujący w swoich pasiekach pogłowie bardzo agresywne. Poprawić tę cechę tylko z pozoru jest łatwo: by wymieniły się pszczoły we wszystkich rodzinach należy w całej pasiece wymienić matki, i to na unasiennione. Najpierw trzeba jednak wyłapać stare matki, co sprawia wiele trudności gdy pszczoły są złośliwe i płochliwe a pszczelarz ma w tym niewielkie doświadczenie. Nie można poddać matek nie unasiennionych, ponieważ w czasie lotów godowych spotkają się one z trutniami miejscowymi, które przekażą potomstwu cechę agresywności. Z kolei poddanie matek inseminowanych o nie sprawdzonym czerwieniu może skończyć się fiaskiem, ponieważ takie matki są przyjmowane niechętnie. A trzeba wiedzieć, że pszczoły „dzikie” nader niechętnie przyjmują matki innych linii, zwłaszcza te przekazujące cechy korzystne gospodarczo. Jest więc problem, bowiem wszystkie pasieki hodowlane oferują matki pszczele do których zakupu jest nawet 100% dotacji, ale są to właśnie matki „niesprawdzone”.
Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia. Można zakupić jedną lub dwie matki reprodukcyjne o interesujących nas cechach (pamiętając, że liczy się nie tylko łagodność, ale przede wszystkim dostosowanie cech pszczół do miejscowych warunków pożytkowych) i odchować od nich potrzebną liczbę matek, na początek nie unasiennionych. Te matki trzeba poddać do wszystkich rodzin, ale nie tylko w tej jednej, naszej pasiece, lecz we wszystkich pasiekach w okolicy. Już po dwóch miesiącach część trutni krążących na terenie chociażby naszej gminy będzie pochodzić od młodych matek. W następnym roku będziemy mieć prawie same trutnie pochodzące od matek hodowlanych, wyłączywszy te, które przyleciały z dalszych terenów. Wtedy zabieg z wymianą matek (na nie unasiennione) należy powtórzyć, oczywiście najlepiej na jak największym obszarze, a kolejne pokolenie pszczół w naszych pasiekach będzie miało tylko cechy pochodzące z hodowli.
By jednak taka inicjatywa hodowlana się powiodła, potrzebna jest współpraca największej liczby pszczelarzy gospodarujących na danym terenie. Na to, by się skrzyknąć i dogadać mamy jeszcze całą zimę i warto na najbliższych zebraniach taką inicjatywę przedyskutować. Matek reprodukcyjnych nie potrzeba dużo, wystarczy jedna albo dwie na kilku pszczelarzy. Wychów matek nie unasiennionych, zwłaszcza w pełni sezonu gdy dopisuje pożytek i pogoda, nie jest żadną sztuką. Reszta zależy od naszej dobrej woli, a wiadomo, że nas , pszczelarzy stać na owocną współpracę w wielu dziedzinach. Spróbujmy zatem współpracować też na niwie pszczelarskiej.
Tym sposobem będziemy poprawiać pogłowie „przy pomocy” trutni. To dobra metoda, bowiem truteń jest nosicielem cech tylko swojej matki, dzięki zjawisku dzieworództwa. Nie ważne więc jest, czym unasiennione zostały nasze matki przy pierwszej masowej wymianie, ponieważ trutnie przekażą geny otrzymane w prostej linii od matki reprodukcyjnej pochodzącej z pasieki hodowlanej.
Zresztą poprawianie pogłowia to nie jedyny obszar, na którym współpraca może dać bardzo dobre efekty. Jeszcze poważniejszym problemem jest zwalczanie warrozy. Nie udało się jej jak dotąd skutecznie pokonać i to nie tylko dlatego, że stosujemy zbyt słabe leki. W likwidacji takich chorób, przyjmujących przecież formę masowej inwazji czy epidemii największe znaczenie ma likwidacja wszystkich ognisk zakażenia w tym samym czasie. Dlatego odymianie czy stosowanie innych środków powinni przeprowadzić wszyscy pszczelarze na danym terenie w tym samym dniu. Wtedy po dwóch sezonach okazałoby się, że warrozy u nas nie ma i teraz zamiast skupiać się na leczeniu, należy tylko chorobę diagnozować. Oczywiście wynikami obserwacji należy się dzielić ze wszystkimi otaczającymi nas pszczelarzami i po to mamy nasze zebrania.
Są i inne problemy, które o wiele skuteczniej niż samemu można rozwiązać wspólnie. Dlatego współpraca powinna być naszym pszczelarskim hasłem na przyszły rok, mimo że żadne idące „z góry” przykłady współpracy nie propagują. Jednak najwyższy czas, by chociaż pszczelarze w tym całym bałaganie byli godni naśladowania. Bo my przykład czerpać możemy bezpośrednio od pszczół…

 

Sławomir Trzybiński

 
> Galeria zdjęć (losowe zdięcia)
Dodano: 2008-02-06 Dodano: 2010-05-15 Dodano: 2010-04-20 Dodano: 2009-07-12