Pszczelarska jesień / Strona główna <

Pszczelarska jesień

Warto tedy, by nasze spotkania i dyskusje dotyczyły nie tylko „dyżurnych” tematów, rozbudzających zrozumiałe zresztą emocje wśród braci pszczelarskiej, tych „politycznych” i innych stricte związkowych. Politycznych, czyli dotyczących nieporozumień związanych z tegorocznym cukrem, którego nie wszyscy się doczekali, niepewności z dofinansowaniem promocji produktów pszczelich na polskim rynku, refundacją zakupu materiału hodowlanego i leków oraz innych naszych bolączek. Dolegliwości, o których pszczoły nic nie wiedzą i które ich nie obchodzą, bowiem one mają inne problemy, jakże inne od tych naszych. A kolejne nasze sprawy, to niezmiernie popularne peregrynacje ze sztandarami, udział reprezentacji pszczelarzy w imprezach regionalnych, państwowych i kościelnych, słowem cała ta działalność, która naszym zdaniem powinna zbliżać nas do reszty społeczeństwa, a najczęściej rozbudza tylko samozadowolenie biorących w niej udział pszczelarzy. Dlatego na spotkaniach warto porozmawiać też o pszczołach i pasiekach, a po ostatnim sezonie jest o czym.

 


Bowiem sezon był inny niż wszystkie, niestety, inny na niekorzyść. Był nawet inny niż poprzedni sezon roku 2006, po którym wydawało się, że już nic w przyrodzie nie może nas zaskoczyć. Przypomnijmy, że w minionym roku pszczelarze zostali kilka razy zaskoczeni przez pogodę. Najpierw była wyjątkowo ostra i długa zima, po której nastała chłodna i deszczowa wiosna. Gdy już wydawało się, że rok spisany jest na straty, rozpoczęły się trwające dwa miesiące upały. Nasze skrzydlate przyjaciółki skwapliwie to wykorzystały i obdarzyły swoich opiekunów rekordowymi zbiorami miodu. Rozbudziło to wśród pszczelarzy słuszne nadzieje, skutkujące powiększaniem pasiek i budowaniem planów na przyszłość, które niestety nie zawsze „wypaliły”. Kolejny sezon był bowiem zgoła inny i niejednego z nas nastawił negatywnie do dalszej działalności na niwie pszczelarskiej.
Zapowiadał się bardzo interesująco: po łagodnej zimie, bardziej przypominającej ciepłą jesień, przyszła wczesna wiosna, dzięki czemu pszczele rodziny rozwijały się błyskawicznie Niejeden pszczelarz już w połowie kwietnia miał pełne ule pszczół i z zachwytem obserwował zbiór towarowych ilości wziątków z wierzby i innych wczesnowiosennych pożytków. Upadków rodzin, spowodowanych głodem nie było, gdyż w zimie pszczoły zużyły minimalne ilości zapasów. Mało tego, nie było osypów zimowych, jako że pszczoły latały i w grudniu, i w styczniu, co miało więc zginąć w zimę, zginęło poza ulem. Niestety, pogoda od końca kwietnia zrobiła się bardzo zmienną i prawie z każdym dniem pszczelarzy zaskakiwała. Najpierw przyszły tragiczne wręcz przymrozki i skutecznie zlikwidowały kwiaty na drzewach owocowych. Pszczoły jednak nie próżnowały i czasie chwilowych ociepleń gromadziły wcale pokaźne ilości miodu z tego, co nie zdążyło wymarznąć, a więc z rzepaku, mniszka, czeremchy, kruszyny… Niestety, później nie było lepiej, i po gwałtownych kilkudniowych upałach przychodziły kilkutygodniowe chłody trwające wystarczająco długo, by pszczoły wcześniej zgromadzony miód zużyły na swoje życiowe potrzeby. Za to „na roje” rok był dobry: wychodziły przy każdej okazji, skwapliwie wykorzystując po kilka dni trwające ocieplenia, kiedy to temperatura dochodziła nawet do 40°C. Pierwsze roje pojawiły się już w kwietniu i potrafiły być wcale imponującej wielkości. Natomiast w połowie maja niektórzy pszczelarze mieli pasieki już w 100 % wyrojone, i to mimo utrzymywania młodych, jednorocznych matek o małej rojliwości.
W tej sytuacji trudno spodziewać się wysokich zbiorów miodu, tym bardziej, że inne pożytki też nie dopisały. Akacje w wielu miejscach wymarzły w końcówce kwietnia, zaś te, które ten pogrom przetrzymały, trafiły na kilka dni wyjątkowo upalnej pogody i przekwitły w ciągu trzech – czterech dni. W czasie kwitnienia lip było sucho lub zimno, podobnie na gryce, zaś spadź w rejonach tradycyjnego występowania ostatni raz widziana była w czerwcu. Cóż, ktoś powie: takie problemy się zdarzają, nie każdy rok musi być rekordowy ani nawet przeciętny, bywają lata klęskowe. Ale po tak nieurodzajnym sezonie może przyjść lepszy, który zrekompensuje poniesione wcześniej straty i wszystko będzie dobrze.

 


Niestety, niskie zbiory miodu w tym roku to nie jedyny problem. Wielu pszczelarzy ma powód do zmartwienia, i to powód poważny: to dynamiczny rozwój chorób pszczół, w niespotykanej dotąd skali. I to o tym powinniśmy dyskutować w naszym gronie, starając się na problem zwrócić uwagę przedstawicieli nauki oraz domagać się wyjaśnienia przyczyn takiego stanu rzeczy. Bowiem w bieżącym sezonie wielu pszczelarzy zaniepokoiło słabnięcie rodzin, już od początku kalendarzowego lata. Z początku nie każdy uznał to za coś groźnego: po prostu wraz ze zbliżaniem się końca sezonu rodziny rozwijają się wolniej, trochę pszczół ubywa, swoje robi też niezbyt przyjazna pogoda. Poza tym miodu było niewiele tak w silnych, jak i w słabych rodzinach, ten wskaźnik więc nie zaniepokoił nikogo. Dopiero później dało się zauważyć, że niektóre rodziny słabną ponad miarę, a przed jesiennym (czyli sierpniowym) karmieniem pozostał w nich prawie tylko sam czerw. Mało tego, pszczoły, jeśli w ogóle były, miały nie w pełni wykształcone skrzydła, inne zaś były znacznie mniejsze niż normalnie. Wniosek nasuwa się jeden: warroza i idące w trop za nią choroby wirusowe. Niestety, takie rodziny często nie nadawały się nawet do połączenia, należało je po prostu zlikwidować a plastry z czerwiem przetopić lub jeszcze lepiej spalić. Zdarzało się bowiem zaobserwować w połowie komórek rozmazaną, białą, wysychającą maź, co jest typowym klinicznym obrazem kiślicy. Nie jest to choroba tak groźna jak zgnilec złośliwy czy warroza i częstokroć rodziny są w stanie wyleczyć się z niej same. Musi być jednak ciepło i nie mogą jej towarzyszyć inne jednostki chorobowe, inaczej bowiem pszczoły sobie nie poradzą i po niedługim czasie rodzina przestanie istnieć, jeżeli nie na skutek permanentnego wyginięcia starych pszczół i braku młodych, to na skutek rabunku.
Co jest przyczyną tak niespotykanego rozwoju różnych chorób w naszych pasiekach? To pytanie do luminarzy nauki, zajmujących się chorobami pszczół. My, pszczelarze z większą lub mniejszą praktyką możemy się tego tylko domyślać i wziąwszy pod uwagę warunki pogodowe i pożytkowe starać się w przyszłych sezonach do rozwoju chorób nie dopuszczać. Otóż przyczyną nagłego ataku różnych czynników chorobotwórczych może być gwałtowny rozwój warrozy. Pasożyt ten sprzyja zakażeniu wszelkimi chorobami, co jest o wiele bardziej groźne niż samo żerowanie osobników Varroa na pszczołach, larwach i poczwarkach. Przede wszystkim roznosi choroby wirusowe, które osłabiają stadia rozwojowe pszczół i spowalniają ich rozwój. To właśnie wirusy są główną przyczyną słabnięcia pszczół i całych rodzin, a słabe i nie do końca rozwinięte pszczoły nie mogą wystarczająco obficie karmić czerwia, co powoduje, że jest on znacznie bardziej wrażliwy na zakażenie chorobami bakteryjnymi, w pierwszym rzędzie kiślicą. Zagadnienia te były omawiane w poprzednm numerze „Pasieki”, w dziale traktującym chorobach wirusowych. Dość powiedzieć, że nie tyle szkód wyrządza pszczołom warroza, co choroby jej towarzyszące.
Jaka jest w takim razie przyczyna nadmiernego rozwoju pasożyta i jak sobie z nim poradzić? W zasadzie wszyscy pszczelarze warrozę w swoich pasiekach zwalczają. Jedni robiż to rutynowo, stosując jeden – dwa preparaty lecznicze w ciągu roku. Inni, nauczeni doświadczeniem poprzedniego sezonu, podają nie tylko jeden zalecany środek, uciekają się też do metod zintegrowanych, a nawet do „leków” własnej produkcji. Wszystko to do niedawna wystarczało, lecz w tym roku jakoby przestało działać. Zanim jednak zaczniemy szukać winnych takiego stanu rzeczy wśród dystrybutorów leków, działaczy związków pszczelarskich i lekarzy weterynarii, przyjrzyjmy się ponownie pogodzie.
Przyznać trzeba, że w tym roku, jak i w poprzednim sprzyjała ona rozwojowi tej plagi pszczelarskiej. Gorące lato w zeszłym roku pozwoliło się pasożytom rozwijać na czerwiu, którego było wciąż dużo. Nie brakowało go też jesienią, a nawet zimą, gdyż dzięki wysokim temperaturom matki w niektórych rodzinach czerwiły w grudniu i w styczniu. Dlatego rodziny, które z zimy wyszły w najlepszej kondycji, miały „w sobie” najwięcej roztoczy, których niszczycielska działalność ujawniła się właśnie w drugiej części sezonu. Inaczej było w zeszłym roku. Otóż rodziny, w których czerwienie trwało nieprzerwanie aż do końca grudnia 2005 roku (przypomnijmy, że wtedy była też bardzo ciepła i długa jesień) wyczerpały swoje siły życiowe i gdy w styczniu przyszły 30-stopniowe mrozy, bardzo osłabły lub osypały się całkowicie. Oczywiście wraz z warrozą, która przy tej okazji też zginęła. W ciągu ostatniej zimy mrozów ani strat zimowych nie było, warroza więc przeżyła w 100% i wraz z wiosną rozpoczęła dalszy triumfalny marsz po polskich pasiekach. Marsz niczym nie przerywany, ponieważ ewentualne wczesnowiosenne zabiegi lecznicze nie podziałały na roztocze, pasożytujące na wyjątkowo dużych tej wiosny ilościach czerwia.

 


Dla nas, pszczelarzy, wniosek z opisanej sytuacji nasuwa się jeden: pogoda powinna być zgodna z kalendarzem, zima powinna być zimna, lato gorące, a jesień – jesienna. W takich warunkach można normalnie gospodarować, niestraszne są wtedy wszelkie choroby, gdyż przy posiadanej przez nas wiedzy jesteśmy w stanie skutecznie im zapobiegać. Jak natomiast radzić sobie z chorobami w warunkach niezwykłych anomalii pogodowych – to zadanie dla specjalistów, którego rozwiązanie, miejmy nadzieje, już niedługo zostanie opracowane.
Wróćmy jednak do naszej pasieki. Jesienią pszczelarz ma w niej niewiele pracy, w zasadzie najlepiej jest, gdy zagląda do niej jak najrzadziej. Wszystkie czynności związane z przygotowaniem rodzin do zimy należało wykonać wcześniej, gdyż w okresie jesienno - zimowym oprócz pożywienia i suchego ula pszczołom najbardziej potrzebny jest spokój. Dlatego należy pasiekę zabezpieczyć przed dostępem zwierząt i ludzi, zapewnić osłonę przed wiatrem, dopilnować, by daszki były szczelne i nie groziło im zrzucenie przez wiatr. Ule należy zabezpieczyć przed dostępem myszy i nornic, które bardzo chętnie zakładają swoje gniazda w sąsiedztwie rodziny pszczelej, korzystając z wytwarzanego przez nią ciepła. Jeśli zaś chodzi o wielkość otworu wylotowego i związane z tym możliwości wentylacji wnętrza ula zimą, jest to wciąż temat dyskusyjny. Wykonane przed laty szczegółowe doświadczenia dowodzą, że pszczoły najlepiej zimują, gdy na jedną ramkę obsiadaną przez pszczoły przypadało 1,5 cm bieżącego wylotka o wysokości 0.8 – 1,0 cm. Tymczasem wielu pszczelarzy zimuje pszczoły z wylotami na całą szerokość korpusu gniazdowego, inni z kolei zamiast dna stosują siatkę, i we wszystkich tych przypadkach efekty zimowli mogą być dobre. Wniosek z tego, że jakość przezimowania nie tyle zależy od wielkości wylotka, ile od kondycji rodziny, jej składu biologicznego, zdrowotności, ilości i jakości zapasów i spokoju. O jakość tych czynników należało zadbać wcześniej, gdyż teraz na jakąkolwiek interwencję jest za późno. Jedyny zabieg wykonywany w okresie jesiennym to zwalczanie warrozy kwasem szczawiowym, co w zależności od pogody można robić nawet na początku listopada. Pamiętać przy tym należy, że kwas szczawiowy stosuje się jako jeden z kilku zabiegów w metodach zintegrowanych. Samo jednokrotne podanie kwasu nie wystarczy, by rodzinę wyleczyć, zwłaszcza gdy poziom porażenia roztoczami jest wysoki.

 

Sławomir Trzybiński

 
> Galeria zdjęć (losowe zdięcia)
Dodano: 2009-09-30 Dodano: 2007-08-16 Dodano: 2009-07-06 Dodano: 2009-07-07